Do najtrwalszych a zarazem najmniej zgłębionych przez historyków i socjologów legend amerykańskiej stolicy filmu należy destrukcyjna siła Hollywood wobec wszelkich autentycznych talentów, a wśród nich ludzi pióra. Ileż razy pisano ze zgrozą o pożeraniu przez filmowego Molocha koryfeuszy światowej literatury, o bezwzględnym miażdżeniu w trybach „fabryki snów” wielkich talentów pisarskich! Jak wiadomo, mit ów zaczął narastać zwłaszcza w latach trzydziestych, gdy dźwiękowy, dialogowy film domagał się coraz większych ilości materiału literackiego, i to innej, wyższej próby niż jego niemy poprzednik w minionych dziesięcioleciach. Wielkie wytwórnie, odzyskujące na nowo oddech po kryzysie ekonomicznym i przełomie dźwiękowym, rozwinęły szeroko akcję angażowania wziętych pisarzy. Jako kontraktową siłę roboczą włączano ich do taśmowego niemal systemu produkcji – w tym także do taśmowego przygotowywania materiałów scenariuszowych. Udawało się to tym łatwiej, że kontrakt z wynagrodzeniem 500-600 dolarów tygodniowo wystarczał, by przelicytować honoraria na niepewnym i znacznie chudszym finansowo rynku literackim.