To chyba moment wielkiej, może największej satysfakcji w życiu artysty. Niewielu rówieśników Kozincewa i jego kolegów doszło do tego punktu. Nie było dane doczekać takich chwil wielkiemu Eisensteinowi, który odszedł w pełni sił twórczych, w nawale dzieł pozaczyna- nych, w rozgardiaszu kontrowersji narosłych wokół jego filmów i prac teoretycznych, nie mających sobie równych w dziejach kina. Nie osiągnęli należnej im stabilizacji, równowagi wewnętrznej i świadomości własnych racji klasycy kina żyjący na Zachodzie, jak choćby zbuntowany Welles czy sędziwy Renoir, obaj wciąż gorączkowo szukający szansy realizacji różnych od lat noszonych projektów, czy wreszcie René Clair, którego akademickie szlify nie zdołały przesłonić wątłych walorów ostatnich filmów – świadectwa więdnącego talentu wielkiego mistrza. Pod koniec życia pozycja Kozincewa, artysty zbliżającego się do siedemdziesiątki, mogłaby sprawiać wrażenie, że twórca po latach płodnych doświadczeń i poszukiwań uwił sobie zaciszne gniazdo wśród klasyków, że patrząc wyniośle na szumiącą w dole, wzburzoną konfliktami rzekę współczesności, nie ma już ochoty się w niej zanurzyć.
